Figurki, krzyżyki, gołe baby, pieski, rybki i muszle. Stoją na kominkach etażerkach i nocnych szafkach. Przyciskają papier, przypominają wakacje w Krynicy, świadczą o gustach, przekonaniach i zasobności właściciela. Wszelkiej urody i różnej wartości; od jajek Fabergé po chińską szklaną kulkę ze śniegiem padającym na maleńką, przekrzywioną wieżę Eiffla. Mała forma rzeźbiarska – gatunek istniejący od czasu Wenus z Willendorfu - upowszechnił się wraz z rodzącą się pod koniec XVIII wieku współczesnością. Wtedy to francuskie odlewnie usprawniły warsztat i z kapitalistyczną przedsiębiorczością wypuszczały na rynek pomniejszone kopie antycznych posągów, czy aktualnych dzieł akademickich mistrzów. Produkcja rosła skokowo wraz z apetytami klas posiadających, a następnie taniała wraz z egalitaryzacją gustów, zamieniała się gadżet. Dziś istnieje na ziemi kilka miliardów małych rzeźb, zapewne więcej niż ludzi.
W wieku XX seryjnie produkowane figurki nabrały modernistycznego blichtru, często pod okiem wybitnych artystów, wykonywane przez najlepszych rzemieślników. Działo się tak w Zakopanem w latach 1911 – 1939, kiedy w Państwowej Szkole Przemysłu Drzewnego produkowano modernistyczne drewniane zabawki, miedzy innymi według projektów Wojciecha Brzegi, Romana Olszowskiego, Antoniego Kenara. Dwie dekady później w warszawskim Instytucie Wzornictwa Przemysłowego Lubomir Tomaszewski, Hanna Orthwein, Mieczysław Naruszewicz i Henryk Jędrasiak projektowali słynne ceramiczne „figurki ćmielowskie”. Oba te zjawiska budzą nieustające emocje kolekcjonerów. Zespoły drewnianych i porcelanowych figurek spotkamy zarówno w salonie wystawnej podwarszawskiej willi, jak w skromnej kawalerce na blokowisku. Zbierają amatorzy, rasowi kolekcjonerzy, a także sami artyści. W ich rękach kolekcje bibelotów nabierają podwójnego charakteru; mogą być samodzielnymi obiektami, albo tworzywem meta-instalacji, jak to uczynił Maurycy Gomulicki w pracy Porcelandia, skomponowanej z należącej do artysty kolekcji figurek z Ćmielowa.
Artyści zbierają wszystko: bibeloty, kamienie, złom, suche liście i po prostu śmieci. W XX wieku recycling stał się jedną z technik rzeźbiarskich. Wszyscy wiemy do czego Pablo Picasso używał siodełka i kierownicy od roweru (Głowa byka / Bull's Head,1942), wiklinowych koszyków (Koza / She-Goat,1950), czy zabawkowego samochodu (Pawian z młodym / Baboon and Young, 1951). Mniej więcej w tym samym czasie Henry Moore zbierał na łąkach Yorkshire małe kawałki krzemienia. Sklejał po kilka, czasem dolepiał gipsową główkę i tak powstawały słynne moorowskie powyginane formy, którymi na kilka dziesięcioleci zaraził się cały rzeźbiarski świat. Zaś 100 lat wcześniej protoplasta rzeźby współczesnej August Rodin oprócz imponującej kolekcji rzeźbiarskich starożytności przechowywał całe galerie osobnych głów, kończyn, kobiecych nóg w rozkroku. Rodin układał owe członki w niedwuznacznie erotycznych, choć sprzecznych z anatomią, pozach wewnątrz antycznych czarek i pucharów, po czym utrwalał całą kompozycję płynnym gipsem. Być może te XIX-wieczne rodinowskie assamblaże zainspirowały Alinę Szapoczników do stworzenia serii Deserów – silikonowych odlewów kobiecych piesi i ust i umieszczanych w kompotierkach.
Wystawa w BWA Warszawa wypączkowała z kolekcji zbieranych przez artystów związanych z galerią. Dziełem założycielskim projektu jest szklana gablotka Adama Adacha, którą artysta za sprawą zgromadzanych w niej pamiątek, amuletów i gadżetów zamienił w traktat filozoficzny ilustrujący teorię wybitnego francuskiego antropologa Georgesa Dumézila o Ideologii trójfunkcyjnej ludów indoeuropejskich, 1958. To na początek. Dalej wszystko robi się tylko bardziej skomplikowane, autorstwo zgromadzonych dzieł staje się wielopoziomowe, niejednoznaczne. Nie wiadomo czy wartości artystycznej należy szukać w formie obiektu, jego historii, a może pomiędzy obiektami – w synergii wielu obiektów. Za sprawą scenografii autorstwa Katarzyny Przezwańskiej i Sławomira Pawszaka nie wiadomo nawet co jest rzeźbą, a co postumentem – meblem. Organicznie pozrastane biurka, blaty i stoliczki zostały zasiedlone przez ich własne prace i inne stwory wypuszczone na wolność przez pozostałych artystów pokazu. Konfuzję pogłębia fakt, iż jedna z prac w istocie jest zestawem mebli (Iza Tarasewicz SCORCHED CELLS/ WYPALONE OGNIWA, 2015)
Pomiędzy te meble-niemeble Phillip Birch wprowadza niebezpiecznie zmutowaną stopę, Tymek Borowski i Paweł Śliwiński – szampana z poliuretanu, Agnieszka Brzeżańska – własnoręcznie utoczone z gliny erotyczne wazy o prekolumbijskich referencjach. Dorota Buczkowska jest akuszerką serii połyskliwych cacek o niebezpiecznie ostrych krawędziach tłuczonego szkła, a Agnieszka Kalinowska rozażurowanych przy pomocy dziurkacza żurnali modowych. Joep Van Liefland mocą odlewu z brązu uwzniośla nieuchronnie odchodzące w niepamięć kasety VHS, podczas gdy Małgorzata Szymankiewicz zastępuje książki płytami marmuru. Sławomir Pawszak zakupiwszy profesjonalne materiały do produkcji stroików, poddaje się afrykańskim inspiracjom przefiltrowanym przez sztukę Picassa, a raczej polską recepcję Piccassa. Steve Press ogolił z kolców żywy kaktus. Dominika Olszowy wprowadza do galerii dwa dość aroganckie drzewka szczęścia wykonane z materiałów kradzionych, a Cezary Poniatowski głównego protagonistę swojej sztuki – rogatego ludzika, tym razem w formie figurki, której opadły rączki. Hanna Rechowicz i Katarzyna Przezwańska, choć różni je kilka pokoleń, zbierają podobne rzeczy – listki, kamyki, korzenie, kawałki betonu. Te najprostsze obiekty stają się tworzywem ich sztuki; buchającej fantazją u Hanny Rechowicz, ograniczonej do minimalnych gestów w przypadku Przezwańskiej. Obie panie używają głównie materiałów naturalnych, a Janek Simon wprost przeciwnie – tylko plastik i to wypluty przez drukarkę 3D. Maurycy Gomulicki, publikując w latach 90. XX wieku w poczytnych periodykach stałą rubrykę zatytułowaną „Rzecz kultowa” wychował całe pokolenie kolekcjonerów myszkujących po antykwariatach i bazarach w poszukiwaniu lalek Barbie, oldschoolowych grzechotek czy winylowych ludzików. Gomulicki od kolekcjonowania gadżetów przeszedł do projektowania własnych, ale tym razem w BWA Warszawa pokazuje zestaw wynalezionych w meandrach drugiego obiegu pastelowych szklanych potworów. Rafał Dominik także podjął zdecydowane kroki w kierunku produkcji masowej – przygotował serie ręcznie odlewanych kolorowych świec (czy pachną?), a także rzeźbę, która w tajemniczy sposób opuściła wirtualny świat MINECRAFT’a i przybrała postać malowanej stali. Ewa Sadowska – klasycznie, przyprowadziła porcelanowe figurki (podobno autoportrety), zaś Kama Sokolnicka – także wzorowany na organizmach żywych – mosiężny wzór fotosyntezy. „Amen” mówi Jakub Woynarowski wieńcząc wspólne dzieło metronomem, który przywodzi na myśl zarówno pracę Mana Raya, jak XVII-wiecznych scholastyków.
Zgodnie z założeniami Traktatu o manekinach zawartego w Sklepach cynamonowych Brunona Szulca „materii dana jest nieskończona płodność, niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy…”. Wystawa rozrasta się poza galerię, wypuszcza swoje kłącza w rzeczywistość pozaartystyczną. Fontanna Dominiki Olszowy zajęła ogródek przy Jakubowskiej, a na warszawskim Muranowie w podwórku przy ul. Dubois 12, czekają na zwiedzających brawurowe instalacje anonimowego artysty noszącego tajemniczy pseudonim pan Popiołek.
Obcowanie ze wszystkimi odnogami wystawy będzie niewątpliwie przyjemne, ale uważajmy, mimo wysiłków filozofów, sprawczość rzeczy jest wciąż niedoceniana. Nie wspominając nawet o laleczkach voodoo czy szkaplerzykach zmieniających tor lecących pocisków, małe przedmioty mają moc. Mogą niepostrzeżenie przejąć nad nami kontrolę wytwarzając w naszych mózgach nieodpartą rządzę kolekcjonowania.
Warszawa, 16 czerwca 2016